Nieopublikowany wcześniej post:
"To nie to.
Czuję to za każdym razem, gdy
internet/praca/telewizor stają się centrum świata, a ja zamieniam się w
mebel. Coraz mniej mi już się chce zwracać na siebie jego uwagę. Inni
mnie zauważają, on raz na tydzień. W końcu sypiamy w jednym łóżku i
dzielimy ze sobą mieszkanie. Wtedy ja też uciekam w swoje "internety" i
miejsca, gdzie ktoś mnie zauważa.
To nie to.
Uświadamiam
to sobie za każdym razem, gdy odpowiadam sobie na pytanie "czy
wyobrażam sobie spędzenie z nim życia?". Nie. Nie wyobrażam sobie.
Jeszcze w tamtym roku dotarło do mnie, że ludzie się nie zmieniają. On
nigdy nie będzie bardziej przebojowy/uczuciowy/zaangażowany. To, co mi
obecnie daje, to maksimum jego możliwości. Taki introwertyczny
charakter. NIE ZMIENI SIĘ.
To nie to.
Jest dużym,
nieodpowiedzialnym dzieckiem, a jak tu z dzieckiem zakładać rodzinę?
Nie potrafi wstać do pracy na określoną godzinę, nie płaci mandatów,
które z uporem maniaka otrzymuje, potrafi zapomnieć koła zapasowego od
mechanika, zgubić klucze od domu, jego poczucie estetyki dopuszcza
centrymetrowe warstwy kurzu na regałach, a pranie robi dopiero gdy już
gaci nie można przewrócić na drugą stronę. Duży dzieciak. Nieszczęście,
że trafił na kobietę, która ma syndrom "daj, zrobię to za Ciebie/zrobię
to lepiej". Mam zapędy do matkowania mu, przyznaję. I to jest chujowe."
A więc musiało się tak skończyć.
Nie mam swojego miejsca.
Właśnie wyprowadziłam się od faceta, z którym kolejny raz zerwałam.
W nowym mieszkaniu jeszcze się nie zaaklimatyzowałam. Z resztą nie będę się dobrze czuć ze świadomością, że pomagam spłacać kredyt mieszkaniowy dziewczynie o 2 lata ode mnie młodszej, a sama nic nie zrobiłam do tej pory w tym zakresie. Kredytu. Ślubu z bankiem.
Chyba liczyłam na to, że ówczesny facet podsunie mi jakieś rozwiązanie.
Gdzie będziemy mieszkać? Jak żyć?
A teraz żyję jak sierota.
Z domu rodzinnego już wyrosłam. Czuję się tam, jak w za małym na mnie dresie, który mimo, że wygodny, to jednak ma za krótkie rękawy i nogawki. Nie mieści mnie.
Wszyscy mnie denerwują. Starzy znajomi z ich reakcjami i tekstami, które znam na pamięć. Nowi znajomi, bo ich nie ma.
Pracę traktuję obecnie tylko jako źródło utrzymania. Codziennie odliczam czas, gdy szef opuści biuro i będę mogła włączyć pasjansa. I przeczekać do końca, pomiędzy marudzeniem jednej koleżanki, a fochami drugiej.
Za nic konstruktywnego nie potrafię się wziąć, bo po kilku dniach/tygodniach mi się odechciewa. Słomiany zapał.
Mam dość.
Wyjazd w Bieszczady dał trochę wytchnienia. Może tam bym pasowała?